Chicago by Day

Jako, że ostatnio było "Chicago By Night", tym razem nie musiałem długo myśleć nad tytułem posta ;)
Zacznę dziś od tego, że do Stanów przylecieliśmy dzięki znajomym Pauliny, którzy byli na tyle uprzejmi by ugościć nas w swym domu przez wcale nie tak krótki czas. Zanim więc wynajęliśmy sobie własne lokum, mieszkaliśmy w sympatycznym Wheeling i do dziś pamiętam pierwszą "wycieczkę" metrem do miasta, która pochłonęła cały nasz dzienny budżet. Same bilety w jedną stronę kosztowały nas bodajże $14 a podróż trwała niemal godzinę. Gdy tylko opuściliśmy stację wiatr znad jeziora Michigan dokładał wszelkich starań by urwać nam głowy, ale przynajmniej mieliśmy pewność, że byliśmy na miejscu - w sercu "Windy City".



Wycieczka z ekonomicznego punktu widzenia była idiotyczna, bo było nam tak zimno, że po zaledwie godzinie zawinęliśmy z powrotem. Niemniej jednak co nieco udało nam się tego dnia zobaczyć a bieg na uciekający pociąg po słynnych schodach Union Station był wspaniałym zakończeniem - zwłaszcza, że kilka dni wcześniej oglądaliśmy "Nietykalnych" De Palmy.



Chicago okazało się naprawdę klimatycznym miastem. Jego architektura jest po prostu niesamowita, choć nie chodzi wcale o Franka Lloyda Wrighta lecz chociażby monumentalny, neogotycki Tribune Tower stojący nieopodal modernistycznych wież Marina City, na przeciwko których ciągnie się z kolei wypełniona neoklasycystycznymi budynkami banków LaSalle Street. Dodajmy do tego takie perły art deco jak budynek Carbide & Carbon lśniący w słońcu niczym szmaragd w koronie i już wiemy dlaczego tysiące naszych rodaków wyjechało właśnie tam! Żartuję rzecz jasna, bo powód dla którego Polacy upodobali sobie akurat to miasto jest mi zupełnie nieznany, tym niemniej zdecydowanie trafili w dziesiątkę.



Prócz dobrej architektury, Chicago miało dla nas jedną nieocenioną wartość - wspaniałą infrastrukturę dla rowerzystów. Choć światła i znaki stop zatrzymujące nas na każdej ulicy (ignorowane przez większość rowerzystów) były zdecydowaną przeszkodą dla szybkiej jazdy, to o ścieżkach rowerowych, a w zasadzie całych pasach asfaltu jakie ma Chicago możemy jedynie pomarzyć u nas w Krakowie. Ah, no i piekielnie długa i iście masywna Masa Krytyczna (kto mnie wypatrzy w 3:15?). Zdecydowanie powinno się ją wpisać jako atrakcję turystyczną.
Podobnie jak w większości miast sieć ulic zorientowana jest w kierunkach wschód-zachód i północ-południe - znacząco ułatwia to orientację w terenie, minusem jest jednak schematyczna i nudna jazda "po prostej do celu".



Jeżdżąc do centrum wykorzystaliśmy chyba wszystkie możliwe i sensowne drogi przejazdu, z czego najbardziej zapamiętałem trasę przez dzielnicę Austin (z Wikipedii: "White 4.43%, Black 85,1%"), zaledwie kilka przecznic na południe od nas, gdzie facet jadący obok w samochodzie zatrąbił i pokazał dłonią, że byłoby lepiej abyśmy zawrócili. Jako, że jechałem już raz tą drogą i, choć było zdecydowanie nieswojo to nikt do mnie nie strzelał, więc tym razem na wycieczkę krajoznawczą zabrałem ze sobą Paulinę. W końcu nawet Kazik śpiewał "Zabłądziłem po północy na saucie w Chicago, Miałem serce w przełyku, lecz nic mi się nie stało". South Side to co prawda nie było, ale wrażenia można określić jako podobne.
Tak czy inaczej po 2-3 kilometrach kolorowe murale oznajmiały nam już, że jesteśmy w kolejnej dzielnicy - tym razem portorykańskiej Paseo Boricua będącej domem dla Insane Spanish Cobras. Nie słyszeliście o takim gangu? Ja wtedy też nie i całe szczęście, bo pewnie siedziałbym w domu ;)



W 2012 Chicago zostało okrzyknięte amerykańską stolicą morderstw, choć chyba trochę na wyrost. Zamordowanych zostało tego roku ponad 500 osób, czyli znacznie więcej niż w innych miastach ale jak na ponad 2,5 miliona mieszkańców jest to wciąż bardzo spokojne miejsce w porównaniu do Oakland czy Detroit.



My zapamiętaliśmy to miejsce jako bardzo fajnie rozplanowane, czyste miasto z zadbaną zielenią i bliskością natury, na którą składało się zoo w sercu miasta i niezliczona ilość parków. Nawet w naszej dzielnicy codziennie można było spotkać wiewiórki i zające, nie mówiąc już o świetlikach, które ostatni raz miałem przyjemność widzieć całe lata temu podczas wakacji u babci na wsi.. Chicago otaczają też lasy przepięknie przebarwiające się jesienią a pod dom podchodzą sarny.. Coś niesamowitego. Przed wyjazdem sądziłem, że prócz parków narodowych w USA wszystko będzie sztuczne tak, jak ta ich trawa rozwijana z rolek.



Jedno z powyższych zdjęć przypomniało mi właśnie jak wiele czasu spędziliśmy w tzw. Thrift Store'ach, z czego naszym ulubionym był ogromny magazyn Salvation Army (z Armią Zbawienia spotkaliśmy się już kiedyś w Indiach).
Thrift shopy kryją niekiedy takie skarby, że gdybyśmy tylko mieli kontener, nie byłoby problemu z jego załadowaniem. Dla mnie, jako obcokrajowca, każda wizyta w jednym z ulubionych sklepów Salvation Army (okolica Grand i Halsted) była jak wizyta w muzeum popkultury z ciągle zmieniającą się ekspozycją.
P.K.Dick, mój ulubiony autor, napisał niegdyś jedną książkę, która zdobyła mu uznanie poza światem fantastyki i którą mogę polecić dosłownie każdemu bez narażenia się na śmieszność. Mowa o "Człowieku z Wysokiego Zamku". Dlaczego o nim wspominam? Otóż powieść przedstawia alternatywną historię po II Wojnie Światowej wygranej przez Niemcy i Japonię. W wizji Dicka niemiecka Lufthansa przewozi pasażerów rakietami z Berlina do Nowego Jorku w zaledwie kilka minut a japońskie konglomeraty zaibatsu rządzą całym zachodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych. I choć Japończycy nie mają za grosz szacunku dla przegranej nacji, są wśród nich tacy, których wciąż fascynuje amerykańska popkultura i gotowi są wydać krocie by zdobyć pięknie zachowany, "antyczny" zegarek z Myszką Mickey. Z pomocą przychodzą specjalistyczne sklepy gromadzące w swych magazynach wszelkiej maści przedwojenne starocie i, choć nie do końca o tym jest ta powieść, to właśnie tu wkraczamy w klimat, jakiego można doświadczyć w amerykańskich Thrift Shopach.



Kończąc tę krótką wzmiankę o Chicago muszę wyrazić podziw dla osób, które korzystając z portali typu Loter są niekiedy w stanie odbyć podróż lowcostami do Stanów z bagażem podręcznym (sami wracaliśmy Norwegianem ale bez namysłu wykupiliśmy dodatkowe bagaże). Po nadaniu 4 ogromnych paczek przeróżnych pierdół ostatniego dnia naszego pobytu zorientowaliśmy się, że i tak nie jesteśmy w stanie się spakować do jedynego plecaka jaki sobie zostawiliśmy na podróż do Kaliforni. Nie mówię wcale, że tak się kończą zakupy w Salvation Army, ale faktem jest, że wiele rzeczy można nabyć w USA niezwykle tanio i wiele z tych rzeczy z mojego punktu widzenia jest po prostu bezcennych.
Takim drobiazgiem, który wymarzyłem sobie jeszcze na długo przed całą podróżą była stara amerykańska flaga - niezależnie w jakim by była stanie, chciałem tylko by uszyta była z bawełny. I tak, któregoś dnia los się do mnie uśmiechnął i zupełnie przypadkiem znalazłem w jednym ze sklepów z antykami zapakowaną w oryginalny karton pożółkniętą flagę z lat 60-tych. Tania nie była, bo dałem za nią całe 20 dolarów ale przecież to i tak nic w porównaniu z tym, co musieliby zapłacić bohaterowie mojej książki :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz