To Live and Die in L.A.



Los Angeles jest miastem, które wiele osób opisuje w swych relacjach jako rozczarowujące. Ilekroć czytam takie rewelacje, zastanawiam się czego ich autorzy się spodziewali. Ogólnie rzecz ujmując w Stanach wielu naszych rodaków miało tendencję do mówienia, że "tu nie jest jak na filmach" i wtedy też zastanawiałem się jakie filmy oni oglądają, bo z pewnością inne niż my. Wiadomo, że życie imigranta to nie wycieczka all-inclusive z Itaką - praca bywa ciężka, nauka języka może być trudna, kultura jest inna. Nadal jednak nie wiem czemu nie jest jak na filmach skoro przecież jest.



Mówiąc o L.A. ciężko będzie nie odnieść się do amerykańskiej popkultury, tak dobrze znanej nam z kina, literatury, świata muzyki czy ostatnimi czasy nawet z gier komputerowych (Grand Theft Auto V). Niektórzy z nas mogą się temu opierać, ale gdzieś tam wewnątrz chyba każdy marzył o przeżyciu amerykańskiego snu - a nawet jeśli o nim nie marzył to na pewno o nim słyszał i sam fakt, że to pojęcie znajduje się w encyklopedii mówi wiele.

Statua wolności symbolizowała "Zachód" i ściągała przed swoje oblicze kolejne pokolenia imigrantów. Ale ci, którzy byli już na miejscu szybko odkryli, że Nowy Jork to tylko początek drogi - prawdziwy zachód był przecież tam, gdzie wskazywały go mapy. W końcu wszyscy są zgodni co do tego, że słynna Route 66 prowadziła z Chicago do Los Angeles a nie na odwrót. Na dobrą sprawę mogła być nawet jednokierunkowa. O co więc chodzi, że Amerykanie tak chętnie zjeżdżali i nadal zjeżdżają się w tym kierunku podczas gdy przeciętni turyści uciekają z L.A. zaraz po pstryknięciu pamiątkowego zdjęcia pod Hollywood Sign?



Myślę, że podstawowym problemem turysty jest ślepa pogoń za tzw. atrakcjami turystycznymi. Hollywood Boulevard rozczaruje każdego, kto myśli, że spotka kogoś sławnego stojącego przy swojej gwiazdce na alei sław. Nawet sam znak Hollywood może być rozczarowujący, bo droga do niego jest długa i zawiła, oznaczeń brak a na końcu okazuje się, że wcale nie jest taki duży. Beverly Hills nie oferuje nic ciekawego jeśli nie masz tam bogatych znajomych, na Venice Beach zamiast fajnych knajpek i czystego piasku znajdziesz tylko hipisów i dziwaków i broń boże nie zaglądaj do Downtown - wszystko stare, brudne i zniszczone a im dalej od centrum tym gorzej.
Na jednym z for podróżniczych przeczytałem też niedawno o tym jak jeden z użytkowników przypadkiem trafił na Skid Row i jak to przeżycie przelało czarę goryczy w tym "niewartym nawet krótkiego pobytu mieście".



Zacznijmy więc od początku.
Nasze pierwsze spotkanie z L.A. odbyło się zupełnie przypadkiem, gdy wyruszając z San Diego do Palm Springs okazało się, że Greyhound zmienił godziny odjazdów i autobus odjechał bez nas dosłownie na naszych oczach. Bilety na Greyhounda zarezerwowaliśmy online kilka miesięcy wcześniej (z płatnością w 7-Eleven) i być może stąd wynikała ta sytuacja. Szybko jednak dostaliśmy nowe, z jedną małą różnicą - mieliśmy jechać 40 minut dłużej i to właśnie przez Los Angeles.
Dla nas bomba, pomyśleliśmy. W końcu zobaczymy przedsmak tego, co nas czeka za kilka dni.
Trasa nie była wcale długa, znaczny jej odcinek przebiegał wzdłuż oceanu, prawie jak słynna Pacific Coast Highway. L.A. jako aglomeracja jest gigantyczne, więc ciężko mi ocenić, gdzie tak naprawdę się zaczynało - wiedziałem jednak, że dojeżdżamy na miejsce, gdy tylko przejechaliśmy tuż obok wzgórza Signal Hill i zaczęliśmy zjeżdżać w dół w kierunku Long Beach. Nazwa wzgórza pochodzi jeszcze z czasów, gdy tereny te zamieszkiwali Indianie a szczyt wzniesienia służył im do nadawania sygnałów dymnych. W czasach kina niemego kręcił tu filmy Buster Keaton, a w latach '20 znaczną część Long Beach wraz z górującym nad nią Signal Hill przeobrażono w jedno z największych pól naftowych na świecie. Wydarzenia tego okresu stały się inspiracją dla książki "Oil!" i jej całkiem niedawnej, oscarowej ekranizacji - "Aż poleje się krew". Long Beach i Signal Hill to dziś dzielnice mieszkalne, ale nikogo nie dziwią stojące wzdłuż ulic i rozsiane między domami szyby naftowe z nieustannie pompującymi ropę ramionami. "Co za paskudny widok!" - mógłby ktoś pomyśleć, ale ja chłonąłem go jak zaczarowany. Do tej pory widziałem go tylko na filmach.



Po krótkim stopie w Long Beach, Greyhound ruszył dalej do swej głównej bazy w L.A. i choć wtedy to nadal była trasa do Palm Springs (po drodze było jeszcze San Bernardino - ostatnie w refrenie "Get Your Kicks On Route 66"), kilka dni później wróciliśmy na tę stację z powrotem i to tu zaczęła się właściwa część przygody.
Greyhound rzekomo słynie z tego, że swoje przystanki lokuje w niezbyt ciekawych, wręcz szemranych dzielnicach, ale kto wie, może to najpierw powstają przystanki a potem zjeżdżają się ludzie nie mający co ze sobą zrobić i dzielnice stają się szemrane? Tak czy inaczej wracamy do Skid Row - tego "złego" miejsca, które budzi strach wśród turystów a jest praktycznie w samym centrum miasta, zupełnie inaczej niż owiane złą sławą Compton, Watts czy pozostałe części niechlubnego South-Central LA.



Skid Row to krótko mówiąc dzielnica skrajnej biedy, zamieszkiwana przez bezdomnych i psychicznie chorych. Jest rzut beretem od fabryki American Apparel, którą mieliśmy okazję odwiedzić i wspomnianej stacji Greyhounda, więc przechodziliśmy obok dwukrotnie ale nie mam jej na zdjęciach z prostej przyczyny - faktycznie nie warto się tam zapuszczać ani tym bardziej wyciągać aparatu. Zrozumieć jednak trzeba, że nie każdy mieszkaniec Skid Row jest narkomanem lub byłym skazańcem. Kartonowe pudła służące za schronienie i poniszczone namioty stojące rzędami wyglądają odrażająco, symbolizują jednak fakt, że ludzie odtrąceni przez społeczeństwo (nie mnie oceniać z jakich powodów) nie są w stanie ot tak na zawołanie zniknąć z widoku. Moje poglądy w temacie bezdomnych są dalekie od socjalistycznych bredni typu "Niech bogaci im dadzą swoje mieszkania" ale jednocześnie uważam, że każdy ma prawo do życia na ulicy a z pomocą organizacji charytatywnych Skid Row jest w stanie funkcjonować nie będąc żadnym zagrożeniem. Oglądając dokument "Lost Angels: Skid Row Is My Home" dowiedziałem się jednak, że innego zdania były władze miasta przez ostatnie kilka dekad pozbawiając prawa do siedzenia na chodniku kogoś, kto nie ma już nawet dokąd pójść. Ciężko jednoznacznie określić czy istnienie takiej dzielnicy jak Skid Row szkodzi czy służy - samo zjawisko daje jednak wiele do myślenia i jakimś sposobem przyczynia się do tego, że Los Angeles wydaje się być miastem kompletnym.



Wiem, że nie każdy oglądał "Grease", nie każdy widział "Drive" a już tym bardziej nie każdy zna "Żyć i umrzeć w Los Angeles". Prawdopodobnie wszyscy widzieli jednak "Terminatora 2", prawda?
Betonowe koryto rzeki Los Angeles, niesłusznie nazywane u nas "kanałami burzowymi", jest bohaterem wielu filmów i muzycznych wideoklipów, jak choćby moich młodzieńczych idoli "Korn - Got The Life" (rzeka oraz 4th Street Bridge). Miejsce to na stale wpisane jest w historię i krajobraz miasta i było dla mnie oczywistym punktem numer jeden na liście do zobaczenia.



Punktem numer dwa było natomiast Griffth Observatory i niesamowita panorama widziana ze wzgórza. Mając hotel na rogu Sunset Boulevard i Western Avenue (Hollywood Stars Inn - nie polecam) do Griffith Observatory mieliśmy naprawdę blisko. Wybraliśmy się tam jeszcze pierwszego dnia tak, by zdążyć na zachód słońca.



Wcześniejszy pobyt w Palm Springs był dla nas bardzo przyjemny z wielu względów ale jedną z niespodzianek okazał się fakt, że jakimś sposobem pieniądze za noclegi w hotelu nie zostały ściągnięte z naszego konta ani podczas dokonywania rezerwacji ani później podczas wymeldowywania się. Tym sposobem zostało nam w kieszeni trochę grosza, ale jednocześnie już w autobusie do L.A. zorientowałem się, że zostawiłem swój telefon pod poduszką w pokoju.. Dlaczego o tym wspominam? Raz, żeby potwierdzić zasadę, że fortuna kołem się toczy a dwa, że będąc bez nawigacji dojście pod obserwatorium może okazać się nie lada wyzwaniem.



Na wzgórze prowadzi kilka pieszych ścieżek, z czego jedna jest tą główną i właściwą a kilka innych do połowy swej długości jedynie wygląda na właściwe po czym zaczynają się zwężać i wznosić po stromych i dość niebezpiecznych zboczach.
Na jedną z tych zdradzieckich ścieżek weszliśmy, natrafiając parokrotnie na porozrzucane z niewiadomych przyczyn ciuchy czy nawet damskie trampki, identyczne z tymi jakie nosi Paulina, co trochę rozpaliło naszą wyobraźnię. Koniec końców przedzierając się na czworakach przez krzaki cali w kurzu wdrapaliśmy się na szczyt. Schodząc podążaliśmy już główną ścieżką za miejscowymi zaopatrzonymi w czołówki, bo po zmroku bez latarki ani rusz.
Widok na miasto w świetle zachodzącego słońca z miejsca, w którym James Dean odgrywał rolę "Buntownika bez powodu" podbił moje serce.



Kolejnym z miejsc jakie odwiedziliśmy były okolice studia Paramount Pictures. Myśleliśmy, że skończy się zaledwie na krótkim spacerze ale po tym jak Paulina stwierdziła, że "prawie na pewno" widziała Angelinę Jolie wysiadającą z samochodu, wkręciliśmy się w klimat i spędziliśmy ładne kilkanaście minut stojąc pod bramą i przyglądając się każdej wchodzącej do środka twarzy. W końcu zagadał nas pewien gość (po teściu odziedziczył kolekcję Hasselbladów - marki aparatu, którego ja używam), więc mieliśmy okazję by zapytać o ewentualne wycieczki po halach i, owszem, są takie dostępne, dostaliśmy nawet numer telefonu, ale umówić trzeba się z co najmniej jednodniowym wyprzedzeniem. Nie chcieliśmy komplikować swoich planów, więc będziemy musieli nadrobić to następnym razem. Bilety można zarezerwować też online na oficjalnej stronie Paramout Studio Tour.



Zaraz obok Paramount Studios mieści się jeden z najstarszych cmentarzy w Los Angeles, znany obecnie jako Hollywood Forever Cemetery. Nie jesteśmy zwolennikami nekroturystyki, ale będąc w pobliżu ciężko było odmówić sobie wizyty w miejscu, gdzie spoczywają John Huston, Tony Scott czy, dla odmiany, główny cyngiel organizacji "Murder, Incorporated" - Benjamin "Bugsy" Siegel.



Po powrocie na Sunset zaopatrzyliśmy się w karty komunikacyjne TAP ($7 za One Day Pass) i przyszedł czas na wycieczkę do Santa Monica. Choć to zaledwie mały fragment miasta widzianego na mapie, droga z Hollywood na wybrzeże do krótkich nie należy a o powrocie przez totalnie zakorkowane miasto lepiej nie wspominać. Czym byłaby jednak podróż do L.A. bez wizyty nad Pacyfikiem!



Spod Santa Monica Pier odbyliśmy mały spacer aż do Venice - dawnej mekki wrotkarzy (vide "Roller Boogie") a dziś oazy hipisów w podeszłym wieku, wszelkich ulicznych świrów oraz wielkich mew, z których jedna raczyła mnie obsrać. Ku mojej uciesze miejscowi potwierdzili jednak, że ptasia kupa przynosi szczęście pod każdą szerokością geograficzną - lucky me!
Zanim jednak dotarliśmy nad wybrzeże mijaliśmy kolejne miejsca symbolizujące wzloty i upadki wielkich nazwisk. Pod The Viper Room zakończył swój żywot River Phoenix, w Chateau Marmont pożegnał się ze światem John Belushi a w Beverly Hills Hotel Howard Hughes powoli acz konsekwentnie odchodził od zmysłów. Choć nas akurat zdecydowanie bardziej interesują losy filmowych postaci niż ich odtwórcy - fani celebrytów dowolnej epoki Hollywood niewątpliwie mieliby w tym mieście co robić.



To dobry moment by powiedzieć wprost, że w Los Angeles brakuje typowo turystycznych atrakcji a poza znakiem Hollywood nie ma też na dobrą sprawę charakterystycznych punktów orientacyjnych jakimi szczycą się Nowy Jork, Londyn czy Paryż. Wszelkie porady typu "Top Ten Things To Do in L.A." kończą się zwykle na kilku muzeach, plażowaniu i zakupach. Warto więc wiedzieć wcześniej czego się spodziewać po mieście zamiast być później rozczarowanym. Chyba, że mamy odrobinę wyobraźni..



Wyobraź więc sobie siebie jako chandlerowskiego Marlowe'a odkrywając sekrety Downtown w wieczornym półmroku. Zajrzyj do budynku Los Angeles Times i przeczytaj nagłówki gazet z lat '40. W upalne popołudnie stań w gigantycznym korku i pozwól aby pot ściekał Ci po plecach jak Michaelowi Douglasowi w "Upadku" a nocą przejdź się szklistym tunelem na 2nd Street - tym samym, który widziałeś w "Łowcy Androidów". Być może akurat minie Cię tam DeLorean z "Powrotu do przyszłości", tak jak nam się to przydarzyło, gdy ustawiałem aparat na przytarganym ze sobą pachołku drogowym.
Na każdym kroku czai się jakaś niespodzianka a niepowtarzalny i, co najważniejsze, prawdziwy klimat L.A. jest na wyciągnięcie dłoni - dla filmowych maniaków wart zdecydowanie więcej niż wizyta w Universal Studios, numerze 1 turystycznych rankingów.



Cóż jeszcze mógłbym od siebie dodać, prócz tego, że fajnie było odwiedzić miasto, w którym narodzili się The Doors i, że w końcu wiem o czym śpiewa Anthony Kiedis z Red Hot Chili Peppers w "Under The Bridge"?
Napisałem kiedyś, że to Hong Kong jest dla mnie miastem idealnym - z bezkresnym morzem, zielonymi wzgórzami i betonową dżunglą poniżej. Z dzielnicami dla najbogatszych ale też miejscem dla tych, którzy nie mają niczego. Z każdym rodzajem transportu, ogromnym zaludnieniem, historią i bagażem kulturowym, którego nie sposób ukryć. To jest miejsce, w którym codziennie odkryjesz coś nowego i nigdy się nie znudzisz. Jak więc mógłbym opisać Los Angeles, skoro jest praktycznie tym samym tylko w znacznie większej skali? Z moim zamiłowaniem do antyutopijnych historii, piękne początki Hollywood i to jak kiczowate jest dzisiaj są zachętą a nie rozczarowaniem. Zamieszki z 1992 roku, kiedy pół miasta stanęło w ogniu, zniszczone Downtown i kontrast pomiędzy gangsterskimi gettami w dole a wartymi miliony modernistycznymi posiadłościami wzdłuż Mullhollad Drive to także plusy a nie minusy.
W moich oczach Los Angeles jest jednym z najbardziej romantycznych miast - choć to niezupełnie taki romantyzm, z jakiego słynie Paryż ilekroć ktoś otwiera pudełko z pierścionkiem zaręczynowym na Wieży Eiffle'a. Miasto Aniołów zna związane ze sobą miliony spełnionych i, co może bardziej istotne, niespełnionych nadziei czy ludzkich radości i tragedii w których odegrało główną rolę. To miasto nadal ma w sobie coś z powieści noir. Niezależnie czy szukasz sławy, wolności czy może jesteś tylko zwykłym przechodniem na jej ulicach, będzie Cię wabić jak przystało na prawdziwą femme fatale. Podobnie jednak jak u Chandlera, nigdy nie możesz mieć pewności jak ten romans się dla Ciebie zakończy.



W utworze "The End" Jim Morrison śpiewa "The west is the best" i nie sposób się z tym nie zgodzić. Wiadomo, że wszystko zależy co komu w duszy gra. Nam na szczęście gra tak, że w Kaliforni zobaczyliśmy wszystko to, co sobie wyobrażaliśmy, że ujrzymy i w dokładnie takim świetle w jakim tego chcieliśmy.
To już zatem koniec tej piekielnie długiej opowieści. Piwo należy się każdemu kto dotrwał do końca i dużo słońca życzę tym, którzy już podjęli decyzję gdzie spędzić swoje następne wakacje ;)



Pentax LX + Kodak Ektar 100 / Kodak Portra 160 / Cinestill 800
Hasselblad 500C/M + Kodak Portra 160 / Kodak Portra 400

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz